wtorek, 23 sierpnia 2016

Wplątani w wojnę

Wspomniałem przy innym wątku, że cały polski udział w II wojnie światowej był jednym wielkim zbiorowym samobójstwem i to dokonanym z inspiracji zachodnich mocarstw. Przyjrzyjmy się temu chłodno i analitycznie (choć oczywiście to tylko jeden z możliwych chłodnych punktów widzenia).

Na początku 1939 roku wizja wojny polsko-niemieckiej wcale nie była oczywista. Przeciwnie. Stosunki z III Rzeszą były poprawne - do tego stopnia, że Hitler (jeszcze w listopadzie 1938) zaproponował Polsce dołączenie do Paktu Osi, czyli sojusz polityczny i wojskowy, w zamian za stosunkowo niewielkie ustępstwa - uznanie niemieckości Gdańska (był tzw. wolnym miastem) oraz zgodę na autostradę eksterytorialną do Prus Wschodnich. W marcu 1939 ponowił tę ofertę, choć w tonie dużo bardziej ultymatywnym. Gdyby II RP ją przyjęła, Hitler zwróciłby swoją machinę wojenną przeciwko Francji i Wielkiej Brytanii.

Oczywiście wizja sojuszu polsko-niemieckiego poważnie zaniepokoiła polityków brytyjskich. Co zatem robią? 31 III ogłaszają deklaracje wsparcia dla Polski - jeśli ta zdecydowałaby się oprzeć postulatom Hitlera. 
("na wypadek jakichkolwiek działań wojennych mogących wyraźnie zagrozić niepodległości Polski [...] rząd Jego Królewskiej Mości będzie się czuł zobowiązany do udzielenia rządowi polskiemu natychmiastowego poparcia, będącego w jego mocy. [...] Rząd francuski upoważnił mnie do wyjaśnienia, że jego stanowisko [...] jest takie samo)

Jakie było znaczenie tej deklaracji? Chodziło przede wszystkim o wpłynięcie na Polskę, by odrzuciła roszczenia Niemiec. Przecież Wielka Brytania i Francja, jak pokazały późniejsze wydarzenia, ani nie chciały ani nie były w stanie udzielić Polsce rzeczywistej, efektywnej pomocy.

Celem była gra na czas. Z jednej strony politykom brytyjskim wydawało się, że tego rodzaju deklaracja może przyhamować ekspansję Hitlera (mniej prawdopodobna opcja), z drugiej - że jeśli nie przyhamuje, to uda się ją odpowiednio skanalizować: najpierw rzuci się na Polskę, tam się wykrwawi i może odechce mu się atakować Zachód, a jeśli nawet nie odechce - to WB i Francja zyskają czas na przygotowanie się do wojny. Pewnie rozważali także opcję, że uderzenie Hitlera na Polskę wywoła reakcję Stalina - a wojna niemiecko-sowiecka w 1939 byłaby dla Zachodu, jak się nietrudno domyśleć, rozwiązaniem bardzo pożądanym (całkowicie zaangażowałaby siły niemieckie na wschodzie).

I rzeczywiście - pod wpływem brytyjskich zapewnień Polska odrzuca propozycje Hitlera. Ten rozjuszony wydaje rozkaz przygotowania planu agresji na Polskę. Jednak wbrew oczekiwaniom Zachodu wchodzi w sojusz z ZSRR (to oczywiście komplikuje plany brytyjskie). 1 września następuje atak. Co robi Zachód? A co ma robić? Przecież nie było w planie umierania za Gdańsk. Deklaruje wojnę... i czeka na to, co się stanie na froncie wschodnim. Plan się udał - wojska niemieckie udało się skierować przeciw Polsce. Zachód zyskał pół roku spokoju. Inna sprawa, że nie potrafił tego wykorzystać.

Wiosną 1940 pada Francja. Wielka Brytania, krwawiąca w nierównej wojnie, usilnie szuka możliwości porozumienia z ZSRR. Staje się to realne w czerwcu 1941. Marzenie Churchilla się spełnia. Odtąd wszystko wydaje się przesądzone. Staje się jasne, że w zamian za poparcie Stalina w walce z Hitlerem Zachód odda Europę Wschodnią pod jego but. Są Polacy, którzy sobie z tego zdają sprawę. Ale Sikorski ich nie słucha. Wchodzi w pakt ze Stalinem, który traktuje go czysto instrumentalnie i który po opanowaniu sytuacji na froncie, w sytuacji dla siebie wygodnej zwyczajnie wypowiada. Ma już przecież "własnych" Polaków z ZPP i PPR, dużo bardziej posłusznych.

Deklaracje brytyjskie okazały się dla Polski niewiele warte. Obietnice z umowy sojuszniczej zostały złamane już w Teheranie, w listopadzie 1943 roku (symptomatyczne, że zapisów odnośnie Polski nie ujawniono polskiemu rządowi). Europa jest już podzielona. Wiadomo, który kawałek komu przypadnie. Polska ma trafić do sowieckiej strefy wpływów. W styczniu 1944 Armia Czerwona wkracza na ziemie polskie. Działa zgodnie z planem. Likwiduje przedstawicielstwa nieakceptowanego rządu. Aresztuje i morduje tych, którzy się ujawniają. Co robi Zachód? A co ma robić? Rozkłada ręce. W sumie przecież Stalin działa na swoim terenie. W lipcu 1944 tworzy PKWN, czyli autorski rząd dla Polski - co jest już jawnym dowodem na to, że nie uznaje oficjalnych władz polskich.

Karty są rozdane. Ale część polityków polskich wierzy, że przejęcie władzy w Warszawie zanim wejdą tam komuniści może jeszcze coś dać. Ze na coś wpłynie. A przynajmniej wstrząśnie sumieniem świata. 1 sierpnia o godz. 17.00 następuje kulminacja samobójstwa. Co robi Zachód? A co ma robić? Współczuje...

Ale polityka toczy się dalej. W lutym 1945 roku na Krymie przywódcy trzech mocarstw zatwierdzają oficjalnie, co to ustalono wcześniej. Porozumienia jałtańskie formalnie łamią brytyjskie przyrzeczenia, które wrzuciły Polskę w wojnę. Polacy wpadają we wściekłość, płaczą, krzyczą "zdrada!". Co robi Zachód? A co ma robić? Pomstuje na niewdzięcznych Polaków, nierozumiejących zawiłości dyplomacji.

Polska była pionkiem w grze zwanej II wojną. Przestawianym, jak wygodnie. Z punktu widzenia interesu Wielkiej Brytanii i Francji - porozumienie z Polską zapewniło im dodatkowych żołnierzy, którzy ginęli we Francji, pod Narwikiem, Tobrukiem, Monte Cassino, w bitwie powietrznej o Anglię. Zresztą i tak Londyn kazał polskiemu rządowi płacić za ich utrzymanie.
Nie wiem, czy sojusz z Hitlerem był lepszą opcją. Dzisiaj wydaje się to trudną pigułką do przełknięcia ale w 1939 nie było w tym nic szokującego (w każdym razie nie bardziej niż ugoda z krwawym Stalinem w 1941). Z opcji sojuszu z III Rzeszą skorzystały wszystkie państwa Europy Środkowej (Słowacja, Węgry, Rumunia, Bułgaria, Finlandia, Jugosławia-do 1941 roku; z Hitlerem współpracowali także Litwini, Łotysze, Estończycy, Chorwaci, Ukraińcy). Nie wiem, jakie skutki miałby dla Polski. (jak ktoś jest ciekawy, warto poczytać książkę P Zychowicza)

Dlaczego o tym piszę? Głównie dlatego, byśmy nie dali się raz jeszcze wplątać w wojnę, na której zyskiwać będzie ktoś inny.

Tomasz Tokarz

Pruskie wzorce szkoły

Podwaliny pod obecny model szkolnictwa położone zostały w pierwszej połowie XIX w., kiedy w państwie pruskim wprowadzono obowiązek szkolny a samą szkołę zorganizowano na podobieństwo fabryki. Skąd taka decyzja? Otóż po przegranej Prus z napoleońską Francją (której symbolem stały się klęski pod Jeną i Auerstedt w 1806) cesarz pruski postanowił przeorganizować model kształcenia w swoim państwie.

Uznał, że potrzebuje szkół stymulujących obywateli do większego poświęcenia, większej determinacji, większego zaangażowania. Szkół kształtujących użytecznych (czytaj: posłusznych) absolwentów - karnych rekrutów, punktualnych robotników, skrupulatnych urzędników, wdrażających państwowe rozporządzenia. W konsekwencji szkoły stały się manufakturami, nauczyciele - obsługiwaczami pasa transmisyjnego przekazującego wiedzę z podręczników do kajetów a sami uczniowie – obiektami do formowania w oparciu o sztywno ustalone normy jakości. Mieli się ćwiczyć w dyscyplinie i punktualności wedle jasnych i jednolitych dla wszystkich programów.

Chodziło o wyprodukowanie jednolicie wykształconego materiału ludzkiego, który można było wykorzystać w gospodarce lub, w przypadku wojny (a tych Prusy/Niemcy toczyły wiele), posłać na front. Młodzieniec, który przeszedł pełen cykl kształcenia otrzymał solidną dawkę propaństwowej propagandy. Z większym zapałem ginął potem pod Sadową, Metzem, Tannenbergiem czy Verdun. Szkoły niemieckie (już po 1870 roku) obrabiały mocno w duchu kultu cesarza i państwa, posługując się (na długo przed Hitlerem) hasłami nacjonalizmu, imperializmu, przestrzeni życiowej, pangermanizmu, „krwi i ziemi” itd. Budowały fundament pod państwo totalitarne"..

Tomasz Tokarz

"Gówniarze do nauki"

Czytam internetowe komentarze na temat projektów zmian w edukacji. Sporo, naprawdę sporo, jest głosów w stylu - "dobrze, wreszcie będzie porządek - gównarzeria zacznie się uczyć" albo "tak, więcej dyscypliny, więcej faktów, koniec z pobłażaniem głupkom, którzy nie wiedzą gdzie leży Plock". Zadziwia mnie ta wiara w edukacyjną wartość przymusu, nacisku, przykręcania śruby. 

Tym bardziej, że poziom hejtu, agresji, zawiści absolwentów peerelowskiej szkoły (tak opiewanej przez nich) nie świadczy o tym, że ich edukacja pomogła im zbudować wewnętrzny spokój, dała poczucie spełnienia, sensu, życiowej satysfakcji. Ich decyzje wyborcze także nie są dowodem na wysoką świadomość polityczną i ekonomiczną. 

Co zatem dała im szkoła zdominowana przez przemoc i hierarchię? Skąd ten sentyment do bata i marchewki? Czy komentujący naprawdę uważają, że odpowiedzią na wyzwania XXI wieku ma być jeszcze więcej formowania, jeszcze więcej ideologii, jeszcze więcej wkuwania faktów?

Tomasz Tokarz

Pedagogika niedyrektywna

Pedagogika niedyrektywna, wbrew stereotypowym wyobrażeniom, nie ma charakteru permisywnego, czyli nie oznacza przyzwalania na wszystko. W ogóle nie skupia się na problemie przyzwalania. On jest drugorzędny. Sednem jest wyrzeczenie się przemocy z relacji wychowawczej. Przemocy czyli skłonności do przemagania... woli, charakteru, sposobów widzenia świata. Do przerabiania. Chodzi o dzielenie się mocą - nie narzucanie jej drugiej stronie ani nie wysysanie jej z niej.

Wychowanie postrzega jako spotkanie dwóch osób towarzyszących sobie w rozwoju, lubiących i szanujących się wzajemnie. Jedna z nich ma pewne zobowiązania wobec drugiej związane z koniecznością zapewnienia jej bezpieczeństwa. Ale jej działania wynikają z troski a nie z roszczeń do urobienia...

Tomasz Tokarz

Mądry na szkołę

Phillip Jackson na podstawie badań prowadzonych w amerykańskich szkołach (1968 rok) sformułował pojęcie „school-wise”, czyli człowiek „mądry na szkołę”. To jednostka, która opanowała reguły szkolnej gry. Nauczyła się przetrwać w świecie dziwnych wymogów (zarówno oficjalnych, jak i nieoficjalnych).

"W miarę życia w szkole, pisze Jackson, uczeń uczy się podporządkowywać własne życzenia woli nauczyciela i poskramiać własne działania w interesie wspólnego dobra. Uwikłany w sieć reguł, przepisów i rutynowych zachowań, uczy się być biernym i posłusznym. Uczy się tolerować małe frustracje oraz akceptować plany i programy wyższych przełożonych, nawet gdy nie poddano ich uzasadnienia, a ich znaczenie jest niejasne. Jak członkowie wielu innych instytucji uczy się wzruszać ramionami i mówić „tak toczy się świat”.

Uformowany w ten sposób absolwent staje się tzw. „człowiekiem organizacji”. Jest przystosowany do pracy instytucjach biurokratycznych: urzędach, fabrykach, korporacjach. Nie nadaje się jednak na innowatora, refleksyjnego eksploratora świata, pioniera nowych rozwiązań, badacza.

Osoba ciekawa angażuje się w próby, poszukiwania i eksperymenty wykluczające pasywny konformizm. (…) musi mieć nawyk podważania autorytetu i kwestionowania tradycji. Musi dążyć do wytłumaczenia rzeczy niejasnych”.

Jednak szkoła, wskazuje Jackson, nie była nastawiona na tworzenie przestrzeni pod kształtowanie się osób twórczych...
Czy te analizy nie są adekwatne także w polskich warunkach?

Tomasz Tokarz

Libertarianizm

Nie ukrywam, że ze wszystkich ideologii dostępnych na rynku najbliższy jest mi libertarianizm - choć nie mam wobec niego bałwochwalczego stosunku. W skrócie libertarianizm jest zbiorem powiązanych ze sobą koncepcji, uznających wolność za kluczową z wartości - wolność rozumianą aktywistycznie jako możliwość swobodnego działania, realizowania własnej wizji szczęśliwego życia, zmierzania do suwerennie wyznaczanych celów. Libertarianizm kładzie nacisk na dobrowolność interakcji międzyludzkich. Jest przeciwieństwem autorytaryzmu.

Podstawowy zarzut wobec libertarianizmu dotyczy jego rzekomej antywspólnotowości. Rzeczywiście - libertarianie więcej uwagi zwracają na indywidua, podmioty, osoby traktowane jako mikroświaty mające potrzebę samorealizacji niż na abstrakcyjne zbiorowości. Niemniej żaden przedstawiciel tej opcji ideowej nie neguje konieczności zrzeszania się. Żaden nie podważa znaczenia wspólnoty. Człowiek jest istotą społeczną i dla własnego dobrze pojętego egoistycznego interesu musi współdziałać z innymi.

Libertarianie wychodzą natomiast z założenia, że niemoralne jest zmuszanie ludzi do współpracy, za pomocą kar czy manipulacji. Jest to także nieefektywne. W ten sposób nie stają się bardziej altruistyczni. Mogą jedynie skuteczniej kamuflować swój egoizm. Jeśli człowiek nie będzie miał przekonania, że działanie służy jego dobru - będzie tylko pozorował aktywność.

W moim przekonaniu libertarianizm nie tylko nie hamuje procesów solidarystycznych. Przeciwnie. Niejako je wymusza. Z moich obserwacji wynika, że kooperatywy oparte na zasadach libertariańskich (oddolne i dobrowolne) są bardziej uwspólnotowione niż te oparte na przymusie. Z libertariańskiego punktu widzenia współpraca jest koniecznością. A działanie na jej rzecz nieodzowne. Dużo bardziej niż z perspektywy autorytarnej (w wersji konserwatywnej czy socjalistycznej) - gdzie organizatorem życia społecznego jest władza.

W środowisku opartym na zasadach libertariańskich ludzie po prostu muszą siąść do stołu i rozmawiać, prowadzić dialog, negocjować, ustalać wspólne strategie - bo nie mają zewnętrznie narzuconych zasad i procedur. Muszą je sami wypracować. Charakterystyczny dla libertarianizmu jest mutualizm - system dobrowolnej wymiany dóbr, wzajemnego wzbogacania się, oparty na szacunku dla drugiej osoby, dialogu i uznaniu jego autonomii.

Tomasz Tokarz

Wolność bez samotności

"Widzicie więc, że nie możecie się na nikim oprzeć, pisze Jiddu Krishnamurtti. Nie ma przewodnika, nie ma nauczyciela, nie ma autorytetu. Jesteście tylko wy - wasz stosunek do innych ludzi i do świata - poza tym nie ma nic. (...) nikt inny, tylko wy jesteście odpowiedzialni za świat, za siebie samych, za to, co myślicie, co czujecie i co robicie. (...) Od tej chwili nie ma strachu, a umysł, który się nie boi, jest zdolny do wielkiej miłości. A miłość może czynić, co zechce

Tymi słowami Jiddu nie zachęca wbrew pozorom do samotnego życia. Nie pisze o walorach odosobnienia. Pisze o autonomii, o wyzwoleniu się z kajdan lęku. Lęku, który wrzuca nas w ramiona guru i zewnętrznych autorytetów, wskazujących jak mamy żyć. O odrzuceniu strachu, który powoduje, że podazamy ślepo za uwodzicielami dusz, obiecującymi opiekę w zamian za posłuszeństwo. Zdejmujących z nas jakże trudną odpowiedzialność 

I pisze także, że bez zdobycia niezależności nigdy nie zrozumiemy siebie. I nigdy nie pokochamy siebie - a przez to nie będziemy zdolni do prawdziwej miłości - która nie polega na uwieszaniu się na innych, tylko na dawaniu i odkrywaniu drugiej osoby. I dopiero wówczas będziemy mogli być Z KIMŚ a nie POD KIMŚ.

Tomasz Tokarz

Zmienna postać świata

Tak wiem - świat przybiera coraz bardziej nieuporządkowaną postać. Charakteryzuje go przypadkowość, niestabilność, ryzyko. Nasze czasy, jak pisze Zygmunt Bauman, pozwalają nam cieszyć się niespotykaną wcześniej swobodą wyboru, lecz też rzucają nas w stan rozdzierającej niepewności o nieznanym dotąd natężeniu. Liberalizm miał nas wyzwolić ale w konsekwencji pozostawił nas samotnymi, zagubionym, zdezorientowanymi.

Młodzi ludzie, nie znajdując oparcia w normach (które tracą uniwersalną obowiązywalność) mogą szukać opieki w ramionach rozmaitych ideowych uwodzicieli, samozwańczych guru, kuszących wizją ziemskiego zbawienia.

System edukacyjny powinien na to reagować. Rozwiązaniem tej sytuacji nie może być jednak wrzucenie młodych ludzi w okowy jakiejś zbiorowej halucynacji. Nie chodzi o zaszczepianie nowego systemu wierzeń, narzucanie innych ogarniających struktur teoretycznych.

Chodzi o wykształcenie w nich zdolności szukania zasobów w samych sobie, bazowania na wewnętrznej sile, odkrywania tych elementów „ja”, które można wykorzystać jako opokę w zmaganiach ze światem. Szkoła winna być inkubatorem świadomości. 

Wobec kryzysu norm i autorytetów potrzebujemy rozwijania umiejętności samodecydowania, samookreślania, samosterowania - a nie kolonizowania młodych umysłów nową ideologią.

Tomasz Tokarz

wtorek, 16 sierpnia 2016

Szkoła przyszłości wg Ellen Key


Szukając inspiracji do tworzenia szkół alternatywnych warto sięgnąć do klasycznych dzieł pedagogicznych. Chociażby do książki "Stulecie dziecka" z 1900 roku. Jej autorka była Ellen Key (1849-1926), szwedzka pisarka, działaczka ruchu kobiecego. Zawarła w niej bardzo interesującą wizję szkoły przyszłości.

Key opowiadała się za edukacją akcentującą prawo dziecka do swobodnego rozwoju, dostosowanego do jego osobowości, potrzeb, zainteresowań i możliwości. Postulowała zerwanie ze szkołą masową na rzecz kształcenia pozaszkolnego, obejmującego małe grupy uczniów kształcących się w przyjaznej i serdecznej atmosferze.

"Dajmy żyć dzieciom naszym!, apelowała. Zwolnijmy je od tresury i wyuczania, od metodycznego formalizmu, od ucisku gromady w tych latach, gdzie cicha ukryta praca duszy ma to samo znaczenie, co powolny rozwój ziarna w łonie ziemi".

Key zarzucała współczesnym placówkom oświatowym niszczenie potencjału i samodzielności uczniów, uprawianie "tuzinkowej fabrykacji", "rozwodnienie indywidualności", przymus i indoktrynację. Apelowała o stworzenie szkoły, opartej na idei samokształcenia, przygotowania do „samouctwa”, trwającego całe życie. Patentowana pedagogia ustąpi miejsca pedagogii indywidualnej”.

Szkoła przyszłości to według niej miejsce aktywnej wspólnej pracy w atmosferze radości i wzajemnego zaufania. Miała być położona w wielkim ogrodzie. Klasy miały być zastąpione salami (wyposażonymi w liczne pomoce dydaktyczne) oraz pokoje z kącikami do samodzielnej nauki. Kluczowe miejsce stanowiłaby biblioteka. Wszyscy uczniowie mieli pracować w oparciu o własny program - "odmienny dla każdej jednostki", dostosowany do jej wieku i uzdolnień.

Rola nauczyciela miała sprowadzać się do dyskretnej pomocy, rozbudzania zainteresowań ucznia, pomocy w wyborze książek i organizacji pracy, sprawdzaniu jego postępów poprzez swobodne rozmowy, prowadzone na łonie natury. Dziecko miało samo odkrywać prawa rządzące światem i budować w sposób autonomiczny własną wiedzę.

"Tylko ten - pisała Key - kto dzięki umysłowemu pokarmowi, który sobie przyswoi, jaśniej widzi, goręcej czuje, bogactwo życiowe obejmuje w całości, ten tylko zdobył istotne wykształcenie".

Istotnym zadaniem nauczycieli było zapewnienie uczniom stałego kontaktu z rzeczywistością, z prawdziwym światem, m.in. poprzez organizowanie różnorodnych wycieczek (na łono przyrody, do muzeów, miejsc pracy).

Pisała:
"Życie - życie przyrody i człowieka - oto, co jedynie i wyłącznie do życia nas kształci. Wszystko, czego świat przyrody i świat ludzki dostarcza, formy życia, obrazy piękna, sposoby pracy, dzieje wynalazków, to wszystko przez naukę przyrody, geografii, historii, sztuki i literatury zasilić może pamięć rzeczywistymi wartościami, rozum uzdolnić do spostrzegania, rozróżniania i sądzenia, uczucie rozpłomienić i jego żarem stopić różnolity materiał w tę zwartą całość, którą wykształceniem nazywamy.

Szkoła i dom powinny dziecku dawać rzeczywistość w wielkich, obfitych, ciepłych falach, nie ujmując jej w groble i nie kanalizując przez metodykę, systematykę, sztuczne podziały i egzaminy (...)

Szkoła nie powinna mieć nic innego na celu jak przygotowanie młodzieży do trwającego przez całe życie samouctwa. Dopiero wtedy szkoła stanie się instytucją przygotowującą do życia, nie jak dziś -w najlepszym razie - ubożącą na całe życie.

Dopiero wtedy da ona też każdemu przynależne mu prawa: i temu, kto się uczyć pragnie, i temu, kto nauki nie lubi; temu, kto przede wszystkim lubi książki, i temu, komu głównie potrzeba zatrudnienia dla oka i ręki; dzieciom o teoretycznych i praktycznych uzdolnieniach, realistycznie czy idealistycznie usposobionym.

Gdy każdemu wolno będzie to robić, co najlepiej umie, nieraz dozna on pokusy wypróbowania swych sił i w takim zajęciu, któremu oddają się inni. Tym sposobem jednostronność sama znajdzie sobie równowagę i hamulec, nie jak dziś, gdy ją spłaszczają i rozwałkowywują bezwzględnie wałkami „harmonijnego wychowania".

Tomasz Tokarz

piątek, 12 sierpnia 2016

Damastes z przydomkiem

"Damastes z przydomkiem Prokrustes mówi..." jest moim ulubionym wierszem Herberta. W jego interpretacji grecki mit o bandycie nabiera dużo szerszego znaczenia. Oczywiście z wersów przebija ironia, niemniej jest to wyrazista polemika z myśleniem totalitarnym. 

Charakterystyczne jest przecież, że Damastesowie XX wieku długo funkcjonowali jako banici, wygnańcy, odrzuceni przez prawa polis, łamiący jej zasady i zwyczaje. Działali bez rady starców, (uosabiającej zbiorową mądrość pokoleń), głupich insygniów (tradycyjnych norm i rytuałów), z prostą maczugą w dłoni (z nieskomplikowanymi narzędziami rozwiązywania złożonych problemów społecznych). I wszyscy mieli w głowie matrycę idealnego produktu swych działań, nowego człowieka, dobrego sortu...

"Wymyśliłem łoże na miarę doskonałego człowieka (...)
Pragnąłem znieść różnicę między tym co wysokie a niskie
Ludzkości obrzydliwie różnorodnej pragnąłem dać jeden kształt
Nie ustawałem w wysiłkach aby zrównać ludzi"

Tomasz Tokarz

W oczach uchodźców

Stworzyliśmy sobie, my ludzie zachodu, ujmujący marketingowy obraz. Inspirujący wizerunek. Jak z folderów. Piękni, bogaci, szczęśliwi. W dobrych samochodach, pięknych mieszkaniach, z najnowszymi gadżetami w dłoniach. Uśmiechnięci. Ze sloganami (koniecznie dużą i grubą czcionką) krzyczącymi "możesz wszystko".

Ten miraż wystarczył, by skusić tysiące nomadów ze wschodu. Przybyli, zobaczyli, zdumieli się. Gdzie te wille z ogrodem dla każdego? Gdzie ci szczęśliwi ludzie, spełnieni dzięki temu, co robią? Gdzie entuzjazm i otwartość?

Czy można się dziwić ich rozczarowaniu? Żyli przecież w przekonaniu, że tam na dalekim zachodzie są kraje czekoladą i colą płynące, pełne radosnych ludzi, którym niczego nie brakuje do życia. Takie im sprzedaliśmy wyobrażenie. Taki wykreowaliśmy obraz naszego świata. Taki wyświetliliśmy hologram. A potem zderzyli się z rzeczywistością. Wystarczyło nieco poskrobać i wyszły tłumione lęki i fobie, zagubienia i samotności. Okazało się, że za kolorowym wideoklipem kryją się troski, o których nie wspominano. A kredyty na domy i auta trzeba spłacać...

Przejrzyjmy się w oczach uchodźców. To może być dla nas dobra lekcja...

Tomasz Tokarz

Narody ideowe

Dlaczego narody nie miałyby opierać się na wspólnocie ideowej zamiast na jakichś mitach i języku. Niewiele mnie łączy, poza wymową, z wieloma Polakami. Mają swój świat, swoje interpretacje, swoje fobie, swoje preferencje estetyczne - których nie rozumiem. I których chyba nie chcę rozumieć - zajęłoby mi to zbyt wiele czasu. Niech sobie mają ten swój świat. Nie chciałbym ich zmieniać, wychowywać, przerabiać. Ale czemu ich głosy mają mieć wpływ na to, jak funkcjonuję? Co mogę a co nie mogę? Może Rzeczpospolita Polska przekształciłaby się w jakaś unię grup ideowych - ze wspólną armią chroniąca przed zagrożeniem zewnętrznym. Ale w codziennym życiu mógłbym sobie funkcjonować w przestrzeni ludzi mi bliskich.. I robić szkołę, jaką chcę

Tomasz Tokarz

Stopnie określają wartość


Odnoszę wrażenie, że podstawowa refleksja, jaką uczeń wynosi ze szkoły brzmi następująco: "im lepiej będę odgrywał przygotowaną dla mnie rolę (co wiąże się najczęściej z udawaniem kogoś innego niż jestem i wyrzeczeniem się tego, co dla mnie naprawdę ważne) tym będę bardziej ceniony i lubiany. A co najistotniejsze, otrzymam lepszy stopień - a przecież to na podstawie stopni określana jest moja wartość". Z konsekwencjami takich przekonań mierzymy się w dorosłym życiu.

Tomasz Tokarz

Konstruktywizm a edukacja

Skąd przekonanie, że edukacją ma się tym zająć akurat państwo? Już w starożytności (w pismach Platona czy Arystotelesa) pojawiały się idee przeniesienia na rządzących odpowiedzialności za odpowiednie formowanie dzieci. Jednak konkretną nadbudowę uzyskały one w okresie oświecenia. 

Etatyzacja była pochodną myślenia konstruktywistycznego (charakterystycznego m.in. dla Helwecjusza czy Holbacha, później dla Hegla) postrzegającego państwo jako instytucję zobowiązaną do sterowania życiem społecznym. Jako wielkiego inżyniera tworzącego pożądany ład. Budowniczego nowego lepszego świata. Państwo, opisywane przez konstruktywistów jako byt rozumny, świadomy, przeciwstawiono rzeczywistości nieracjonalnej, której przejawem były naturalne, spontaniczne, przypadkowe inicjatywy oddolne.

Efektem takiego sposobu myślenia było przeświadczenie, że państwo lepiej wie (niż nieświadomi rodzice i same dzieci) jak powinien przebiegać proces rozwoju młodego pokolenia. Zatem właśnie w jego gestii powinien pozostawać system edukacyjny. Obywateli potraktowano jako materiał wielkiego planu, służącego oświeceniu mas i ufundowaniu nowego porządku społecznego. Szkoły miały być narzędziami służącymi jego realizacji. Nauczyciele zaś - urzędnikami modelującymi uczniów w oparciu o schemat zaprojektowany przez władzę centralną.

Tomasz Tokarz

czwartek, 11 sierpnia 2016

Inteligencja a mądrość

Na swojej drodze spotkałem wiele osób doskonale przystosowanych do świata. Potrafiących wycisnąć bardzo wiele z otoczenia, w którym się znajdują. Znających dobrze reguły gry. Umiejących je dopasować pod siebie. Wiedzących jak wygrywać. Prawdziwych liderów teraźniejszości. Ludzi sukcesu.

Można ich nazwać inteligentnymi. Inteligencja, zgodnie z ugruntowaną definicją, to przede wszystkim zdolność do szybkiej adaptacji. Sprawnego przystosowania do środowiska. Twórczego odnalezienia się w miejscu, w jakim jesteśmy.

Niemniej - u części z nich brakowało mi czegoś więcej. Czegoś w rodzaju umiejętności transgresji - przekraczania rzeczywistości, w jakiej działali. Tak jakby zamknięto ich w wielkiej klatce. Dzięki cechującemu ich sprytowi doskonale ją poznali, wyeksplorowali, przetestowali. Każdy zakamarek. Doszli w oswajaniu do takiej perfekcji, że kraty im w ogóle nie przeszkadzają. Przestali niemal dostrzegać ich istnienie.

Brakowało im tego, co nazwałbym refleksyjnością - szerszych horyzontów mentalnych. Spojrzenia wieloaspektowego, wielopłaszczyznowego, wielokontekstowego. Umiejętności wyobrażenia sobie świata poza klatką. Premiującego inne talenty. Stawiącego na inne zasady. Akcentującego odmienne reguły gry.

Refleksyjność pozwala na wejście na wyższy poziom świadomości. Niepoparta inteligencją jest jednak jałowa. Może prowadzić do marzycielstwa. Oderwania od otaczającej rzeczywistości. Ucieczki w fantazyjne krainy. Nie służy to ani jednostce, ani interesowi publicznemu.

Dopiero połączenie tych dwóch elementów: inteligencji i refleksyjności przynosi pełnię. Czyni człowieka prawdziwie mądrym.

Tomasz Tokarz

sobota, 6 sierpnia 2016

Wyobraźmy sobie szkołę

Wyobraźmy sobie szkołę, w której nie ma hierarchii i anachronicznych systemów motywacyjnych opartych na poniżającym modelu kija i marchewki (upokarzającym i ucznia, i nauczyciela), w której każdy (znowu: uczeń, i nauczyciel) ma przestrzeń do rozwoju, a jednocześnie jest odpowiedzialny (niekoniecznie w równym stopniu) za wspólnotę, której jest częścią. Za panujące w niej zasady, za atmosferę, za jej sukcesy. Gdzie pojawiające się problemy są rozwiązywane przy pomocy mediatorów, peacemakerów, cieszących się ogólnym zaufaniem. Szkolę wolną od dyktatu odgórnych standardów, niedopasowanych do konkretnego miejsca i konkretnej grupy. Czy tak pomyślana szkoła nie wydaje się dziś po prostu koniecznością?

Tomasz Tokarz

Każdy nauczycielem, każdy uczniem

Wspomniałem już, że jest mi obcy sztywny podział na dawców i odbiorców wiedzy. Każdy z nas jest uczniem i nauczycielem jednocześnie. Każdy może coś dać i wziąć od drugiej osoby. Podstawą naprawdę wartościowej, wzbogacającej edukacji jest wymiana.

Zaskakująco wiele nauczyłem się od dzieci, kiedy otworzyłem się na ich świat. Na to, co komunikują. Kiedy zacząłem ich słuchać. Kiedy potraktowałem je poważnie. Kiedy spróbowałem zrozumieć ich pasje i lęki. Bez protekcjonalnej, autorytarnej, oceniającej postawy.

Zresztą podobnie z tzw. dorosłymi. Każdy może być towarzyszem Twego rozwoju. Nieważne czy ma 5, 15 czy 25 lat. Od Ciebie zależy, ile weźmiesz z tej relacji...

Tomasz Tokarz

O projekcie reform edukacyjnych




"Po co robić reformę, skoro nie ma się na nią żadnego pomysłu?" - to własnie takim zdaniem mógłbym podsumować zajawkę zmian MEN zaprezentowaną ponad miesiąc temu w Toruniu. Po co tracić czas, energię i pieniądze podatników na działania bez wizji?

To niezwykle chaotyczny zlepek pomysłów (pozbawiony szerszego fundamentu), którego sztandarowa idea oparta jest na rozwiązaniach z 1948 roku (no może na ich wersji z 1961). Nie ma w nim sensownej nadbudowy. Nie widać rozpoznania aktualnych czy dalekosiężnych potrzeb społecznych. Nie wiadomo po co ministerstwo chce modyfikować struktury oświaty. I to kopiując model z PRL! Nie dostrzegam tu jasnej odpowiedzi na najważniejsze pytania (choćby: Jakiej szkoły potrzebujemy? Do jakich działań ma przygotowywać? W jaki sposób? Jaka ma być rola uczniów w szkole?).

Z całego projektu przebija się wyraźnie zapowiedź likwidacji gimnazjów - traktowane jako panaceum na bolączki polskiego szkolnictwa. To spora modyfikacja. Ale sam pomysł jest banalny, propagandowy, pozbawiony merytorycznego umocowania (poza życzeniową tezą: kiedyś osiem klas się sprawdzało, to sprawdzi się i teraz). Ma charakter polityczny - pozwala odróżnić się od poprzednich ekip i wykorzystać dla własnych interesów dość stereotypowe wyobrażenia na temat tego rodzaju placówek.

Ciekawie co prawda brzmią fragmenty o tutoringu - ale widać, ze to jedynie taka modna przyprawa, którą dodano dla efektu ("damy szczyptę tutoringu, przysypiemy wspominką o tablicach multimedialnych i będzie ładnie wyglądać"). 

W takim ujęciu dostrzegam użyteczność, jakie dla władzy miały tzw. debaty ogólnopolskie. Pozwoliły mniej więcej rozpoznać, jakie hasła się na nich pojawiają i wybiórczo je przejąć, przekształcając w ładnie brzmiące hasła. Chcecie tutoringu - będzie tutoring. Chcecie mniej testów - damy mniej testów. Chcecie bardziej praktycznej edukacji - będzie bardziej praktyczna. Problem w tym, że to wszystko odbywa się na poziomie komunałów rzucanych innowatorom. Nie idą za tym żadne konkretne rozwiązania, żadne przemyślanie wizje działań.

Nie wystarczy robić coś innego niż poprzednie ekipy, by być partią rzeczywiście dobrej zmiany - adekwatnej do cywilizacyjnych wyzwań. Odnoszę wrażenie, że PiS po prostu nie ma całościowej koncepcji zmian edukacyjnych. Jak dla mnie (libertarianina) - nie musi mieć. Mógłby spokojnie zostawić szkoły obywatelom, nauczycielom, działaczom, rodzicom. Pozwolić, by "zakwitło sto kwiatów, przemówiło sto szkół" (parafrazując wiadomo kogo). Szybko pojawiłaby się fala oddolnych inicjatyw.

Problem w tym, że cała ta reforma potrzebna jest władzy w całkiem odwrotnym celu - by oświatę podporządkować, przejąć organizacyjnie i ideologicznie. A reszta to sztukateria...


Tomasz Tokarz

Nie chcę być zmieniany

Poruszyło mnie hasło, które znalazłem w sieci, wyrażające oczekiwanie osób autystycznych wobec świata - adresowane do papieża: 'Nie chcę być zmieniany. Chcę nie wstydzić się siebie". 

"Chciałabym powiedzieć papieżowi, że marzę, żeby przestała ludziom przeszkadzać szklana kula, w której mieszkam i funkcjonuje w społeczeństwie – mówi Agnieszka, jedna z czwórki. - Nie chcę, żeby mnie zmieniano i pouczano, bo nie zmienią się ścieżki i połączenia synaptyczne w moim mózgu. Chcę ciszy, skupienia i zrozumienia. Chcę żebyśmy słuchali drugiego człowieka/autystę".


Myślę, że to idea warta szerszej kampanii - w odniesieniu do każdego dziecka. Ulegamy zbyt często przekonaniu o konieczności przekształcania tych, którzy nie pasują do ogólnego wzorca. Stosujemy rozmaite formy przymusu i manipulacji wywołując poczucie wstydu u tych, którzy zmienić się nie potrafią i frustrację u tych, którzy zmienić się nie chcą.

Stąd traktowanie szkoły jako przestrzeni transformującej - czyli obrabiającej w oparciu o gotową matrycę. Dopasowującej do standardu. Uniformizującej. Goffman określał instytucję totalną mianem "domu przymusu, mającego zmieniać ludzi". Czy rzeczywiście takie jest główne zadanie szkoły?

Tomasz Tokarz

Dziecięca kreatywność

Fascynuje mnie dziecięca kreatywność, bystrość, świeżość umysłu. Kiedy grywam z nimi (przedział wiekowy 6-10) w różne gry słowne, kalambury, planszówki nie czuję dużej przewagi. Są równorzędnymi partnerami. Zadziwia mnie ich mądrość i poczucie sprawiedliwości. Gdyby bazować na tym w procesie edukacyjnym, gdyby tego potencjału nie marnowac...

Tomasz Tokarz

Kot ministra jest...

Gramy z Ami (9) w grę "kot ministra jest..." (bardzo twórcza i pomagająca uczyć się nowych słów). 
W pewnym momencie (kiedy się zawiesiłem) Ami mówi: "tato, ja wolę grać nie w ten sposób, kto wygra.. tylko żebyśmy sobie pomagali i podpowiadali, kiedy ktoś nie znajdzie słowa. Wtedy można grać dłużej..."
Rywalizacja vs współpraca.. czy dzieci mają ją tę pierwszą w sobie czy my ją im narzucamy?

Tomasz Tokarz

Fałszywa historia...

Tak, jestem post-postmodernistą. Turkusowym integrystą. Uznaję, że świat jest płynny i nieujmowalny w całościową narrację. Labilny i niewyjaśnialny. I każdy ma swoją opowieść.

Niemniej - otrzymałem (czy może ściślej - zdobyłem) całkiem solidną erudycyjną edukację, z obszaru nauk społecznych i humanistycznych, I niezwykle denerwuje mnie nonszalancja wobec faktów. Brak instynktu sprawdzania, weryfikowania czy falsyfikowania. Ślepe podążanie za bajkami, rozsiewanymi dla efektu.

Nie istnieje dla mnie rozwój bez wiedzy. Tak, wiem ona się dezaktualizuje. Ale solidna, dobrze pomyślana edukacja daje pewne filary, kotwice, punkty zaczepienia. Które mogą ochronić przed demagogią.

Dlaczego, o tym piszę? Zdumiony jestem banalizowaniem historii. Zamieniono ją w jakiś zbiór instrumentalnie traktowanych hasełek. Mam wrażenie, że jakby przetrzeć warstwę deklaracji, to okazałoby się, że środek jest pusty. Że krzykacze znają historię najnowszą. Że to wszystko jest proporczykowe. Bajkowe. Zmistyfikowane.

I martwię się, że to wszystko nie będzie obojętne dla naszej przyszłości. Fałszywa historia jest bowiem mistrzynią złej polityki.

Tomasz Tokarz

Edukacja jako odkrywanie siebie

Żyjemy otoczeni poradnikami, receptami na szczęście, instrukcjami dobrego życia. Z każdej strony pojawiają się oferty rozwiązań mających odmienić nasz los. Gdzie nie spojrzymy - napotykamy wujków i ciocie dobre rady. Samozwańczych ekspertów od naszego ja. Tak jakby mogli zaoferować zestaw wskazówek adekwatny dla wszystkich.

Jeśli jestem czegoś pewien to tego, że my sami doskonale wiemy, co nam służy a co nie. Czasem to wypieramy albo nie potrafimy przekształcić w spójną całość. Wyczuwamy, co jest nasze. Dlatego, nie zamykając się na wpływy innych, winniśmy się przede wszystkim otworzyć na siebie. To jednak wymaga sporej odwagi. I świadomości.

Ceterum censeo... edukacja to przede wszystkim proces odkrywania siebie. A szkoły to nic innego, jak laboratoria, których zadaniem jest dostarczyć nam narzędzia do tej eksploracji.

Tomasz Tokarz

Edukacja jako przykry obowiązek?

Nieodmiennie zadziwia mnie ten paradoks. Rozwój, sam w sobie, jest fascynującą przygodą. Odkrywanie siebie, swoich talentów, pasji, mocnych stron. Rozpoznawanie celów i szukanie rozwiązań pozwalajacych na ich realizację. Podejmowanie decyzji. Poszukiwanie swego miejsca w społeczeństwie, zgodnego z personalnym potencjałem, dzięki któremu można wnieść coś sensownego w życie innych. Twórcze działanie, pozwalające na wyrażenie siebie. Poznawanie świata, jego tajemnic i zagadek. Eksploracja innych kultur, modeli życia, sposobów rozumienia rzeczywistości. Wszystko to są obszary, które mogą porywać.

Jak to się stało, że zamieniliśmy edukację w przykry obowiązek. Jak doszło do tego, że przekształciliśmy szkoły w przestrzenie nudy i lęku. Jak mogliśmy zmarnować potencjał, jaki niesie w sobie proces uczenia się.

Tomasz Tokarz

piątek, 5 sierpnia 2016

Czy ziemia jest płaska?

Natknąłem się w sieci na tekst przekonujący, że Ziemia nie jest kulą. Ze jest płaska. I podający na to 200 dowodów - na pierwszy rzut oka nawet sensownych. Potem obejrzałem film na ten temat. Nie jestem fizykiem. Gdyby ktoś mi to przedstawił w szkole jako sprawdzoną wiedzę, pewnie bym to przyjął. Tak jak ją przyjmowano setki lat przed Kolumbem i Kopernikiem.

Zaintrygowało mnie to, przyznaje. Oczywiście nie w kontekście akceptacji tez. Ale w aspekcie edukacji jako takiej. Skąd my właściwie wiemy, że to czego uczylismy się w szkole jest prawdą? Czy mieliśmy możliwość weryfikowania czy falsyfikowania podawanych nam informacji? Czy mieliśmy przestrzeń do kwestionowania przekazów?

Głównym naszym zadaniem było wkuwanie transmitowanych treści. Jaką mam pewność, że są godne zaufania? Mam je przyjąć na wiarę? Zaufać ekspertom? W imię czego? Skąd mam wiedzieć, że mnie ktoś nie wkręca?

Tomasz Tokarz