Często rozmawiam ze studentami o ich
doświadczeniach edukacyjnych. Chętnie dzielą i wymieniają się wspomnieniami,
postrzeżeniami, refleksjami, opiniami, interpretacjami.
Niezwykle ciekawe są te opowieści o
ścieżkach, jakie przemierzali, o sukcesach i niepowodzeniach, o zmaganiach ze
sobą i nie zawsze przyjazną rzeczywistością szkolną, o reakcjach obronnych i strategiach
przetrwania w systemie, do którego zostali wrzuceni bez ich woli, o próbach
zachowania siebie w przestrzeni podporządkowanej dogmatowi uniformizacji.
Z tych historii wyłaniają się różne
obrazy. Jednym z najbardziej widocznych jest wizerunek szkoły jako miejsca
zimnego i obcego, opartego na wyraźnym dystansie między nauczycielami i
uczniami. Nie zawsze jest to wyrażane wprost, niejednokrotnie wyłania się
aluzyjnie (czasem brakuje odpowiedniego języka do wyartykułowania tych
obserwacji), ale z opowieści przebija się rozczarowanie brakiem zrozumienia i
akceptacji, zniechęcenie zamknięciem nauczycieli na różnorodność, na
niepowtarzalność każdego ucznia. „Po prostu chciałam, by mnie wysłuchał”.
Nauczyciele postrzegani są przez
uczniów jak urzędnicy skupieni na swoich obszarach kompetencyjnych
(przedmiotach), patrzący na młodych jak na kubły do zapełnienia informacjami.
Uczniom bardzo brakuje autentycznego
kontaktu z nauczycielem. Nie chodzi o nadmierne spoufalanie się, o
quasi-kumpelstwo. Chodzi o poczucie bycia traktowanym jak człowiek, który ma
swoje słabości, lęki i obawy. Chodzi o odczucie szczerego zainteresowania
nauczyciela tym, co siedzi w głowie i sercu ucznia. O przekonanie, że naprawdę
zależy mu na dobru podopiecznych bardziej niż na przeszczepianiu wiedzy.
Młodzi tęsknią za zwykłymi/niezwykłymi
rozmowami, w których obie strony pokazałyby kawałek siebie. Potrzebują wsparcia
na drodze do dojrzałości, pełnej niepewności, obaw i nieuchronnych zagubień.
Podstawą dobrej edukacji jest przecież kontakt z drugim człowiekiem,
autentyczne zetknięcie się z nim, spotkanie dające możliwość porozmawiania,
odkrycia go, poznania jego świata.
Najistotniejszą cechą nauczyciela
wydaje się po prostu otwartość na uczniów, szczere zaciekawienie nimi,
umiejętność słuchania i usłyszenia ich historii. Powinien mieć także w sobie
gotowość uczenia się od nich i wzbogacania przez interakcje, w jakie z nimi
wchodzi. To buduje zaufanie, inspiruje, daje impuls do działania.
Jeśli nauczyciel i uczniowie lubią i
szanują się wzajemnie, są zainteresowani sobą, edukacja będzie przebiegać
sprawnie, stanie się źródłem radości i spełnienia, fundamentem rzeczywistego
rozwoju, lepszego rozumienia siebie i świata.
Jednak najważniejszym darem, jakim możemy dać uczniom jest autentyczna sympatia i szacunek. Poczucie, że jesteśmy z nimi. Po ich stronie. Podstawą sensownej pracy nauczycielskiej jest udzielenie młodym ludziom wsparcia w procesie rozwoju osobowego, budowania poczucia własnej wartości, kształtowania szacunku do siebie i innych.
Szkoła nie powinna być utożsamiana z
pasem transmisyjnym, przenoszącym zasoby z punktu A (głowy nauczyciela) do
punktu B (zeszytu ucznia) lecz z przestrzenią dialogu, dyskusji, wspólnego
poszukiwania rozwiązań, dwustronnego oddziaływania. To miejsce wymiany przeżyć,
informacji, opinii, refleksji, interpretacji. Szkoła powinna być czymś więcej
niż (mniej lub bardziej efektywną) fabryką absolwentów.
Oczywiście w tym procesie wymiany
nauczyciel ma większą wiedzę i doświadczenie, ale posiadanie takiej przewagi
nie czyni go nieomylnym autorytetem, dominatorem procesu uczenia się. Jest
tylko (lub aż) współtwórcą przestrzeni sprzyjającej rozwojowi. Uczniów i jego
samego.
Tomasz Tokarz
Póki nie doczekamy systemu rekrutacji i selekcji w tym zawodzie...to popiszemy i pogadamy sobie jeszcze. Tyczy to edukacji na każdym szczeblu. W uczelniach też pełno sleeper killerów kształcących przyszłych nauczycieli.
OdpowiedzUsuń