Myśląc o edukacyjnej zmianie bardzo często postrzegamy ją w kategoriach odpowiedzi na potrzeby społeczeństwa (rodziców, dzieci, itd.). To oczywiście bardzo ważne - trudno projektować nowe koncepcje w oderwaniu od odbiorców. Niemniej w podejściu zorientowanym na potrzeby czyha pewna pułapka. Nasze deklaracje mogą być odklejone od tego, co nam służy. Autentyczne potrzeby mogą być nieuświadomione. Możemy nie umieć ich wyartykułować. Czasem mieszają się nam ze strategiami (bezpieczeństwo/pieniądze, akceptacja/nagrody itd.). Często mylone są z oczekiwaniami - aspiracjami wytworzonymi zewnętrznie i narzuconymi nam w procesie socjalizacji.
Henry Ford powiedział kiedyś: "Gdybym pytał ludzi, czego potrzebują - odpowiedzieliby: szybszych koni. Dlatego ich nie pytałem". Zamiast wpatrywać się w ich deklaracje - robił swoje. Działał zgodnie z intuicją. Z własnym wyobrażeniem tego, co potrzebne - w dłuższej perspektywie.
Mam wrażenie, że w obszarze edukacji wciąż skupiamy się właśnie na "szybszych koniach" - czyli na tym, jak ulepszyć szkoły funkcjonujące w pewnym paradygmacie (stąd te absurdalne dyskusje o gimnazja, dyscyplinę, systemy oceniania) - zamiast pomyśleć o tworzeniu zupełnie nowych rozwiązań, wykraczających poza wyobraźnię napakowaną schematami i matrycami z poprzedniej epoki. Jednak trudno o to w sytuacji, kiedy każdy z nas zna z doświadczenia tylko jeden wzorzec szkoły - zaprojektowany w XIX wieku w Prusach na potrzeby imperialnego państwa.
Gdybym spytał dziś ludzi czego potrzebują, spora część odpowiedziałaby: "szybszych szkół" (lepiej przygotowujących do egzaminów, skuteczniej wrzucających uczniom wiedzę do głowy, sprawniej przystosowujących do dominującego modelu). Dlatego czasem zastanawiam się, czy pytać.
Tomasz Tokarz
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz